Tak więc w Stanach Zjednoczonych odbyły się wybory śródokresowe, w których Amerykanie mieli ponownie ukształtować Izbę Reprezentantów, jedną trzecią Senatu, legislaturę i gubernatorów w 36 Stanach. Obywatele USA prawie poradzili sobie z tym zadaniem i do tej pory można podsumować pewne wyniki, przynajmniej wstępne.
Fakt nr 1: nie doszło do spodziewanej klęski Demokratów. Przed wyborami Biały Dom miał smutne perspektywy pracy przez dwa następne lata z całkowicie opozycyjnym Kongresem, którego obie izby są kontrolowane przez Republikanów. Taki scenariusz wielu nazywało "podstawowym". Rzeczywiście, z rzadkimi wyjątkami, partia, do której należy prezydent, który wygrał wybory, przegrywa wybory do kongresu w połowie kadencji. Intryga polegała tylko na tym, jak niszczycielski cios zadadzą ich przeciwnicy.
Tak więc z można wyciągnąć jednoznaczny wniosek: " czerwone zagrożenie "(czerwony – tradycyjny kolor Republikanów) miało przesadny charakter. Mimo że Partia Republikańska zdobyła większość w Izbie Reprezentantów, w amerykańskich mediach jej wyniki w wyborach ocenia się jednoznacznie – jako porażkę. Nawet fakt, że Republikanie teoretycznie mogą przejąć kontrolę nad Izbą wyższą Kongresu, nie jest brany pod uwagę. Jednak "czerwonej fali" Demokratom udało się uniknąć. Ponadto amerykańska prasa spojrzała na ostatnie wydarzenia przez pryzmat politycznych ambicji Donalda Trumpa, który mógłby wykorzystać wybory jako odskocznię do rozpoczęcia kampanii wyborczej PR, z myślą o 2024 roku. Jednak, co zaskakujące dla obserwatorów, "jego" kandydaci, których otwarcie wspierał i lobbował, przegrali. Nie wszyscy, ale wielu. Dlatego akcje Trumpa w oczach amerykańskich mediów gwałtownie spadły, zwłaszcza że na szczyt popularności politycznej wskoczyła nowa gwiazda Republikanów - Ron Desantis (gubernator Florydy), który może stać się głównym konkurentem byłego prezydenta USA w prawyborach 2024.
Jeśli chodzi o wybory gubernatorskie, tutaj wynik również nie przemawia za Partią Republikańską: dwa mandaty gubernatorskie przeszły z Republikanów na Demokratów. Ogólnie rzecz biorąc, 21 pozycji zdobyli Demokraci (dodatkowo wygrali w dwóch stanach), 24 pozycje zdobyli Republikanie (odpowiednio przegrali w dwóch stanach).
Fakt nr 2. Los Senatu rozstrzygnie się w stanie Georgia. Zdecydowanie tutaj sytuacja się powtarza: dwa lata temu uczestnicy rynku skupili się na 10-milionowym stanie w południowo-wschodnich Stanach Zjednoczonych, gdzie miejscowi wybierali przedstawicieli do wyższej izby Kongresu. Ogólnie rzecz biorąc, Georgia zawsze była uważana za jeden z podstawowych stanów Republikanów – przedstawiciele Partii Demokratycznej nie wygrywali tam od dziesięcioleci. Jednak w 2020 roku "sukcesja" została przerwana: wygrał demokrata, który przesądził o politycznym losie Senatu.
Obecnie Georgia może ponownie odgrywać kluczową rolę w wyborach. Według amerykańskich mediów (oficjalnych danych jeszcze nie ma) Demokraci kontrolują obecnie 48 mandatów w Senacie, a Republikanie – 49. Skala może przechylić się w jedną lub drugą stronę dzięki trzem stanom – Arizonie, Nevadzie i Georgii. W Arizonie najprawdopodobniej wygra demokrata, podczas gdy z pozostałymi dwoma stanami jest trudniej. Według najnowszych danych w Nevadzie kandydat Partii Republikańskiej prowadzi z przewagą 18 tysięcy głosów. Jednak podliczonych zostało tylko 19% głosów, więc ta przewaga nie jest decydująca. Jeśli Republikanie wygrają w Nevadzie, a Demokraci wygrają w Arizonie, całkowity wynik wyniesie 50/49 na korzyść "czerwonych". A potem los Senatu, podobnie jak w 2020 r., zostanie rozstrzygnięty w Georgii, gdzie 6 grudnia odbędzie się druga tura, ponieważ ani republikański, ani demokratyczny kandydat nie zdobywa teraz niezbędnych głosów do zwycięstwa (50% + 1 głos). Jednocześnie warto przypomnieć, że wystarczy, aby Partia Demokratyczna zdobyła 50 mandatów na 100, gdyż wiceprezydent USA Kamala Harris (będąca przedstawicielką Partii Demokratycznej) ma prawo do decydującego głosu w przypadku równej ilości głosów.
Tak więc nadchodząca "bitwa w Georgii" będzie miała kolosalne znaczenie polityczne, zarówno dla Republikanów, jak i Demokratów. A jeśli ci pierwsi, jeśli wygrają, otrzymają rodzaj "pierścienia wszechmocy" w Kongresie, ci drudzy, jeśli przegrają, nie będą już mogli "targować się" wewnątrzpartyjnie z Białym Domem, używając dźwigni wpływów w postaci blokowania rachunków.
W kontekście rynku walutowego można również wyciągnąć pewne wnioski. Sądząc po zachowaniu amerykańskiej waluty, traderzy odegrali wczoraj temat wyborów: indeks dolara amerykańskiego ponownie ruszył w górę, a główne pary odpowiednio zmieniają swoją konfigurację. Na przykład nabywcy eur/usd ostatecznie porzucili pomysł kontrofensywy. Po raz kolejny byki pary nie były w stanie umocnić się powyżej poziomu parytetu, chociaż wczoraj zaktualizowały lokalne maksimum na poziomie 1,0089.
Wszystko to sugeruje, że rynek stopniowo przechodzi na "klasyczne" fundamentalne czynniki, odsuwając temat wyborów na dalszy plan, przynajmniej do 6 grudnia, kiedy to odbędzie się przysłowiowa "decydująca bitwa" w Georgii.